|
Matinee Franz-Ferdinand.pl |
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
V jak Vilo
Ombarrops!
Dołączył: 24 Sty 2006
Posty: 4036
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: 1963
|
Wysłany: Pią 19:26, 02 Lut 2007 Temat postu: Polskie Brokeback Mountain czyli lektury mogą być ciekawe :P |
|
|
Na polskim mieliśmy ostatnio fajną anegdotę od naszej siostry-nauczycielki. Otóż opowiadała nam jak to uczniowie jej przyjaciela który wykłada na UJ literaturę dokonali odkrycia, które powaliło wszystkich profesorów i wprowadziło w podziw. Otóż odkryli, że Żeromski pisał wątki ściśle homoseksualne, a sam też miał prawdopodobnie skłonności pozwoliłem sobie wstawić odpowiednie cytaty z "ludzi bezdomnych" żebyście zobaczyli o co chodzi ciekawe czy ktoś z Was kto to czytał, zauważył taki mankament te szczególne aluzje pogrubiłem dla ułatwienia
Cytat: |
Wtedy Judym nie mógł dłużej wytrzymać. Chodził między ludźmi, ściskając zęby i pięści, dusząc w piersi wybuch łkania.
W takiej chwili, jakby klątwę, zobaczył między osobami krążącymi po sali twarz znajomą. Machinalnie odwrócił się od tego widoku i w pierwszej chwili chciał uciekać. Za żadne skarby świata nie był w możności z nikim: a szczególnie z tym człowiekiem, mówić.
Usiadł w ciemnym kącie i spod oka go śledził, żeby nie dać się poznać, a w razie konieczności twarz ukryć w dłoniach. Gotów był spełnić najdziwaczniejsze grubiaństwo, byleby tylko uniknąć zetknięcia.
Owym znajomym był inżynier Korzecki, wysoki, szczupły brunet, lat trzydziestu kilku. Judym spotkał się był z nim w Paryżu, a później odbywał razem przejażdżkę po Szwajcarii, gdzie Korzecki siedział dla zdrowia. W charakterze po trosze lekarza, a właściwie w charakterze ziomka i towarzysza włóczył się na swój koszt z inżynierem z zakładu do zakładu, w ciągu jakich trzech miesięcy. Korzecki był wówczas przepracowany i chory na wyczerpanie nerwowe. Mieli ze sobą długie rozmowy, a w gruncie rzeczy staczali zacięte kłótnie i, dogryzając sobie nawzajem, przez pewien czas błąkali się we dwójkę. Wreszcie, po jednej z ostrzejszych dysput, rozeszli się w przeciwne strony świata: Judym wrócił do Paryża, a Korzecki do kraju.
Teraz widok towarzysza szwajcarskiego był dla doktora przykry nie do zniesienia. Tamten chodził wolnym krokiem po sali, wydalał się na peron, znowu wracał...
Był to przystojny mężczyzna. Wysoki, kształtny, pełen dystynkcji. Ubrany był nie tylko według ostatniego wzoru mody, ale u doskonałego krawca. Jego jasne palto i podróżna czapeczka, żółte trzewiki i ręczna walizka tak dalece wyróżniały się od wszystkiego, co było w sali, że wyglądał niby jakiś utwór cywilizacji zachodnioeuropejskiej na tle szarych kulfonów małopolskich.
(...)
Judym formalnie dławił się wyrazami. Z niechęcią, z przymusem podniósł oczy na towarzysza. Była to ta sama twarz, ale jeszcze bardziej trudna. Jak niegdyś, podobnie do dwu płomieni pełgały jej oczy. Czarne, głębokie, smutne oczy. Częstokroć zarobione do cna i upadłe, kiedy indziej świecące się od nienawiści i potęgi, jak białe kły tygrysa. Jedno z nich, lewe, było jakby większe i bardzo często całkowicie znieruchomiałe. Najszczerszy ich wyraz, najbardziej prawdomówny - był ironią. Ten wzrok nieznośny, przenikliwy jak promień Roentgena, uparty, ciężki, zapierał czasem mówiącemu dech w piersi, niby ciemny otwór lufy rewolweru raptem przystawionej do czoła. Judym bał się zawsze tych spojrzeń, bardziej niż najlepiej zbudowanych sylogizmów. Bezlitosna ich badawczość nie ufała ani jednej sentencji wypowiadanej przez usta i zdawała się zapuszczać palce do korzeni każdej myśli, każdego wzruszenia, każdego odruchu, do tych rzeczy skrytych, jakich człowiek sam w sobie spostrzec nie ma siły. Wzrok Korzeckiego szpiegował w rozmówcy każdą, choćby najlepiej schowaną, nieprawdę, pozę, każdy drobny fałsz. A znalazłszy taką gratkę, rzucał się z radością, z dziką uciechą i bawił się jej podrygami, jak kot myszą schwytaną w szpony. Tysiące udanych zdziwień, sfabrykowanych wylewów admiracji, chytrych podnieceń do dalszej, niewinnej blagi strzelały z jego czarnych źrenic, jakby żywym srebrem powleczonych. Aż wreszcie wypełzało z nich wejrzenie prawdziwie szatańskie, tępy cios w piersi: który odbierał mowę i paraliżował myśli.
(...)
- Otóż tak: jedź dobrodziej ze mną do Zagłębia. Na krótko czy na długo - to wasza rzecz. Odpocznie ciało, odpocznie duch, rzucicie okiem...
- Nie, nie! Ja nie mogę nigdzie jechać.
- Powiem nawet więcej: w jednym przedsiębiorstwie jest tam teraz wakujące miejsce lekarza. Moglibyście ubiegać się o nie. Zresztą - to później.
- Ja do Warszawy... - mruknął Judym, sam nie wiedząc, dlaczego odrzuca tę propozycję. Mierziła go przede wszystkim niezbędność rozmowy z Korzeckim.
Tamten, jakby zgadując jego myśli, mówił:
- Ja nie będę z wami ani gadał, ani się o nic rozpytywał. No?
- Nie, nie.
- Gdzież chcecie stanąć w Warszawie? W hotelu? Gdy człowiek jest zmęczony i ma z nerwami...
- Ja wcale z żadnymi nerwami nic nie mam do roboty! Jeszcze ja będę chorował na nerwy, na te jakieś głupie nerwy! Znosić nie mogę tego szafowania nerwowością...
Korzeckiemu z lekka rozszerzyły się powieki i mały uśmieszek przemknął się wskroś twarzy. Wnet znikł i jego miejsce zajął wyraz niezwykły na tym obliczu: głęboki szacunek i uwaga. Judym spojrzał na swego towarzysza i doznał ulgi. W istocie: dokądże pojedzie? Będzie się błąkał w ulicach Warszawy, tłumiąc w sobie drgawki nienawiści i tęsknoty?
- Ależ ja wam zrobię piekło swoją osobą... - mówił głosem daleko mniej szorstkim.
- Pojedziemy w oddzielnych przedziałach, nawet wagonach, jeśli o to chodzi. Dadzą wam pokój do spania i także będziecie mogli wcale mię nie widywać.
- Cóż znowu?
- Nic znowu. Ja wiem, co mówię. Zresztą ja mam w tym pewne wyrachowanie.
- Co za wyrachowanie?
- Takie jedno.
- Ależ przecie ja już bilet kupiłem do Warszawy.
- No więc cóż z tego? Zaraz pójdę i kupię w o m a bilet do Sosnowca. Siedźcież tu spokojnie i martwcie się, ile wlezie w tak mały przeciąg czasu, a ja skoczę do kasy.
Judym powiódł okiem za odchodzącym i doznał przyjemnego wrażenia na widok jasnego kostiumu, który przesunął się w tłumie. Westchnienie ulgi wymknęło się z jego piersi. Przez krótką chwilę myślał o tym, co to jest Zagłębie, i pomimo całej odrazy, jaką miał dla miejsc nowych i do tego szczególniej, co może w sobie zawierać ta nazwa, wolał to niż Warszawę. Niebawem Korzecki wrócił i z ostentacją pokazał bilet, który zresztą co prędzej schował do kieszeni. Zaszedł pociąg i Judym udał się machinalnie za swym nowym przewodnikiem do wagonu klasy pierwszej. Był sam w przedziale i zaraz usiłując o niczym nie myśleć, rzucił się na sofę. Gdy wagon drgnął i ruszył się z miejsca, doznał zupełnej przyjemności z tego powodu, że nie jedzie sam i nie do Warszawy. Nikt tam nie wchodził. Dopiero po upływie godziny wsunął się cicho Korzecki ze swą głęboką skórzaną walizką w ręku. Usiadł w drugim kącie przedziału i czytał książkę. Gdy zdjął swą płytką czapeczkę, Judym dostrzegł, że łysina jego powiększyła się bardzo. Rzadkie, krótko przystrzyżone włosy czerniały jeszcze na ciemieniu, ale już naga skóra bieliła się manifestacyjnie. Korzecki czytał z uwagą. Na jego ślicznych ustach przewijał się od czasu do czasu wyraz zimnej pogardy, quasi-uśmiech, taki właśnie, jak wówczas gdy z kimś pozującym na wielkość ten cynik" prowadził ożywioną dyskusję. Oczy wlepione w stronicę maltretowały ją jak człowieka. Judym spod rzęs przyglądał się Korzeckiemu i znienacka przyszła mu do głowy dziwna myśl: co stałoby się z Joasią, gdyby została żoną takiego człowieka. Chciał w tejże chwili zobaczyć jej źrenice, chciał je sobie przypomnieć, ale oto wzrok jego utopił się we własnych łzach, oczy i twarz jak powódź zatapiających. Leżał tak nieruchomy, z całym wysiłkiem pracując nad zdławieniem w sobie dreszczów cierpienia. W pewnej chwili uczuł gorącą chęć, istną żądzę rozmowy z Korzeckim o Joasi, wyznania mu całej prawdy, wszystkiego. Już, już miał otworzyć usta i zacząć, gdy wtem coś innego, jakaś nikła reminiscencja niosła to na dół, niby ciężka śrucina, która ugodzi ptaka szybującego przez powietrze. Zapominał o tym, gdzie jest, co się z nim przytrafia, i w stanie owej półśmierci, w stanie tęsknoty, jak mógł, się grzebał.
(...)
Judym nierychło dźwignął głowę i spostrzegł przed sobą atrament, pióro i jakiś skrawek szorstkiego papieru. Zaczął pisać krzywymi literami: Joasiu, Joasiu! Cóż pocznę bez Ciebie! Życie moje zostało przy Tobie, całe serce, cała dusza. Zdaje mi się ciągle, że któreś z nas umarło, a drugie błąka się po ziemi wśród nieskończonego cmentarza... W duszy mojej jęczy przeraźliwy dźwięk dzwonu. Jak jąkała wymawia sylaby pewnego wyrazu, którego dosłyszeć nie mogę..."
Przerwał, czując, że nie pisze tego, co jest w istocie, że prawdy samej, bezwzględnej, narywającej w sercu, nie sposób zeznać słowami. Gdy tak siedział nad papierem zgarbiony, odczuł, że ktoś nad nim stoi. Był to Korzecki. Judym podniósł się z krzesła i wtedy dostrzegł, że tamten zna jego tajemnicę.
- Przebaczcie - rzekł Korzecki - rzuciłem mimo woli okiem na papier, nie przeczuwając, że list piszecie. Czytałem tylko pierwsze wyrazy.
- To nie był list! - mruknął Judym.
Rozdarł papier na kilka części i schował je do kieszeni.
- Przepraszam was! - mówił Korzecki miękkim, delikatnym głosem, jakiego Judym jeszcze nigdy w jego ustach nie słyszał.
- Czy tu zostajemy?
- Ale gdzież tam! Jedziemy dalej.
- A dokąd?
- Do mnie. Ja tu przecie nie mieszkam. To wy się tu może z czasem przyczepicie. Po drodze rzucimy okiem na lecznicę.
- A do was daleko?
- Trzy wiorsty drogi. Jesteście znużeni?
- Dosyć. Chciałbym się przespać.
- Zaraz będziemy w domu. Powiem jeszcze tylko przez telefon, żeby nam przygotowali herbatę.
- Co znowu! Nie trzeba wcale. Ja przynajmniej nic jeść nie będę. Nic do ust nie wezmę. (tu cała klasa wybuchła u nas śmiechem )
Powiedziawszy te słowa Judym nie wiedzieć czemu zarumienił się. Korzecki to spostrzegł i cicho wymówił:
- A jeżeli wam każę zjeść befsztyk w imieniu panny Joasi?
Wziął go silnie za ramiona i ucałował w usta. Judym oddał mu uścisk, ale czuł się upokorzonym i milczał zmięszany do gruntu. Miał to gnębiące przeświadczenie, jak wówczas wobec Węglichowskiego, że staje się niewolnikiem, zależnym od czyjejś mocnej woli. Z najgłębszą odrazą pomyślał, że i sekret o Joasi, sprawa tajemna i święta, był oczywisty dla Korzeckiego, który zdawał się wszystko wiedzieć. Przyszła nawet taka sekunda, że te rozkoszne i bolesne dzieje straciły coś ze swego uroku.
(...)
Za chwilę wszedł człowiek czarny jak węgiel, niosąc walizy. Pocałował Judyma w rękę, licho wie z jakiej racji, i zaczął znosić z sąsiednich lokalów szklanki, powyszczerbiane talerzyki, widelce, noże. Wkrótce potem zjawił się Korzecki z wiadomością, że będzie befsztyk i piwo.
- Czy nie podziwiacie spartańskiej skromności tego apartamentu? - zapytał rzucając swój kostium wykwintny.
- Będzie tu ładniej, gdy przyjdzie gospodyni...- rzekł Judym, aby tylko coś powiedzieć.
Korzecki roześmiał się głośno, zanadto głośno, z chichotem, który niemile raził. Wnet jednak umilkł i hałaśliwie począł myć się, chlustać wodą na głowę, parskać i fukać.
Gdy później wycierał twarz ostrym ręcznikiem, mówił:
- Wygłosiliście rzecz okropną. Gospodyni... cha!... cha!... Gospodyni! Co za wyraz!
- Dlaczegóż okropną? Jesteście może o rok, o dwa starsi ode mnie.
- Ale cóż to starość ma do tego? Tu nie chodzi o starość ani o młodość.
- Więc o cóż? Ba! - O cóż...
- Chcecie, to wam znajdę pannę.
- Ja sobie już sam znalazłem.
Oczy jego zabłysły złowrogim, srebrnym blaskiem i nieruchomo patrzył w Judyma. Po kolacji siedzieli naprzeciwko siebie w milczeniu. Judym, aczkolwiek znużony, nie miał chęci spać, owszem, rad był rozmowie.
- Pragnąłbym - mówił z cicha Korzecki - żebyście tu osiedli na Sykstusie", nota bene z czysto egoistycznych pobudek.
- A cóż wam ze mnie przyjść może?
- Bagatela! Przecie i teraz ściągnąłem was nie dlaczego innego, tylko dlatego, żebym sam coś na tym zyskał.
- No ?
- Znacie mię przecie, a raczej znaliście cokolwiek przed kilkoma laty. Od tego czasu posunąłem się dzielnie w kierunku raz obranym.
(...)
- Niech sobie będzie! Otóż tedy... Właśnie chciałbym, żebyście tu gdzieś byli niedaleko, z waszymi rzetelnymi oczami, z waszą szkolarską nomenklaturą medyczną, z waszą mocną duszą, duszą... nie obrażajcie się tylko!... z sutereny, z waszą nawet tajemniczą panną Joasią...
- Słuchajcie no, tylko o tym...!
- Nic, nic! Ja przecie nie mówię nic złego. Tak mi dobrze, gdy siedzicie przy moim stole!
Judym usłyszał w tym głosie to, co było we wzroku Korzeckiego: dźwięk za wysoki, który się chybocze bezsilny w jakimś zawrotnym, niedoścignionym zenicie.
- Cóż wam jest? Powiadajcie... - rzekł do niego życzliwie. - Będę wam służył z całego serca i sił, choć wiem, że mi nieraz dokuczycie. I wyleczę was!
- Nie bójcie się tylko dokuczania, nie ma czego. Ja z wierzchu jedynie jestem pomalowany na kolor stalowego bagnetu. W środku wszystko jest kruche jak stearyna. A zresztą... je m'en vais...
- Cóż to znowu ma być?
- To nic, takie sobie lokucje. Ja, proszę was, jestem zajęty pracą duchową, która powinna by się nazywać kształtowaniem woli, a właściwie - zwalczaniem strachu. Chciałbym osiągnąć tego rodzaju panowanie nad cielskiem i jego tak zwanymi nerwami, żeby nie być od niego zależnym.
(...)
- Ambicji! To mi się podoba! Umrzeć dlatego, że taka jest moja wola, umrzeć wtedy, kiedy chcę, kiedy ja chcę, ja - pan, duch, i za to, co biorę pod moją silną rękę, co ja biorę w obronę. Rozumie się, że w tym może być trocha jakiejś ambicji! André i jego towarzysze wykształtowali swą wolę do tego stopnia, że mogli spełnić czyn zamierzony. Chodzi o to, żeby obudzić się ze snu i śmierć, gdyby stanęła przy naszym wezgłowiu, powitać z takim samym uśmiechem jak kwietniowy poranek. O, Boże! Nie baé się śmierci...
- To jest niemożliwe... To jest wbrew naturze.
- To jest tylko bezmiernie trudne. Dla innych ludzi zresztą nie jest ta sprawa ani tak ważna, ani nawet, choć to głupio brzmi, pierwszorzędna. Ale dla nas, nieszczęśników z chorymi nerwami... Można zwalczyć obawę śmierci jako takiej, jej samej; ale niepodobna, dla mnie niepodobna, zdusić obawy czegoś, bojaźni niespodziewanej, dzieciątka bezsennych nocy. Ostatnimi czasy nie mogłem sypiać sam jeden. Nocował u mnie w przedpokoju pewien górnik.(...)Teraz doświadczam takiego wrażenia, że gdybyście wy tu zostali w okolicy, ja mógłbym sypiać. Mógłbym w taką noc myśleć: tu Judym jest niedaleko. Mógłbym myśleć: wstanę rano, zobaczę go, pójdę do niego...
Gdy to mówił, doktora przechodziło zimne mrowie.
Jakieś uczucie niby zielony śliski wąż lazło po jego ciele. Oczy Korzeckiego jakoby patrzyły, ale właściwie wzrok ich zwrócony był do wnętrza duszy. Na ustach jego był uśmiech... Uśmiech niepojęty, a ciągnący do siebie jak błysk, który czasami można widzieć w górskiej przepaści.
W wyrazie jego twarzy nie było prośby ani żądania współczucia. Było tylko detaliczne, konkretne i umiejętne przedstawienie istoty rzeczy.
|
Nie czytałem książki dalej ale na pewno tak zrobię. W każdym razie podobno jest tak, że Judym jednak wybiera Joasię (niczym panowie z Brokeback) przez co Korzecki popełnia samobójstwo
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Daria
outsider
Dołączył: 03 Sty 2007
Posty: 1007
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Haunted Attics
|
Wysłany: Pią 19:54, 02 Lut 2007 Temat postu: |
|
|
Nieźle, nieźle... Proponuję ekranizację w której wystąpią moi "ulubieni" aktorzy Paweł Małaszyński i Maciek Zakościelny. Dla jeszcze lepszej jazdy Joasię zagra Borys Szyc a muzykę napiszę Piotr Rubik A tak serio to czuję że władze umieszczą tę książkę w indeksie ksiąg zakazanych... Już nic mnie w tym kraju nie zdziwi
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
V jak Vilo
Ombarrops!
Dołączył: 24 Sty 2006
Posty: 4036
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: 1963
|
Wysłany: Pią 20:35, 02 Lut 2007 Temat postu: |
|
|
^^ eee... Giertych jest za głupi żeby to zauważyć, sam pewnie nic nie przeczytał chociaż wycofał "Ferdydurke" z matury cham jeden bo są tam poglądy wyśmiewające patriotyzm i romantyzm
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Królowa śniegu
outsider
Dołączył: 27 Lut 2006
Posty: 1952
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: una ciudad Żory
|
Wysłany: Pią 21:41, 02 Lut 2007 Temat postu: |
|
|
oł. nieźle.
jak z klasa przerabialiśmy na polskim ,,syzyfowe prace'' próbowali się tego dopatrzeć
a pozniej z kolezanką,ak była praca klasowa wplotłyśmytki między wierszami
niedotleniony żeromski. dobre
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
V jak Vilo
Ombarrops!
Dołączył: 24 Sty 2006
Posty: 4036
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: 1963
|
Wysłany: Pią 21:46, 02 Lut 2007 Temat postu: |
|
|
^^ nom w Syzyfowych pracach to trochę dopatrzyłem się skłonności u Radka. Ale to prosty, wiejski chłop więc nie szukałem czegoś szczególnego w jego postaci
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
brss
quite spectacular
Dołączył: 13 Lip 2006
Posty: 466
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Starachowice
|
Wysłany: Pią 21:46, 02 Lut 2007 Temat postu: |
|
|
Ludzie bezdomni są denni. Jedyna gorsza lektura jaką czytałem to Dziady cz. III.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
audreyoch
well that was easy
Dołączył: 17 Sty 2007
Posty: 163
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Kraków
|
Wysłany: Pią 23:57, 02 Lut 2007 Temat postu: Re: Polskie Brokeback Mountain czyli lektury mogą być ciekaw |
|
|
V jak Vilo napisał: | Wziął go silnie za ramiona i ucałował w usta. |
Musiałam napisać charakterystykę i zacytowałam ten fragment jako dowód na to że bohater był homoseksualistą, a polonistka mi napisała na marginesie, że "zbyt pochopnie oceniam bohatera" i "że moje twierdzenia są bezpodstawne". WTF?!
Jak Giertych się dowie o tym, że bohaterowie są homoseksualistami to na pewno skreśli z listy lektur (i całe szczęście)!
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
V jak Vilo
Ombarrops!
Dołączył: 24 Sty 2006
Posty: 4036
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: 1963
|
Wysłany: Sob 0:40, 03 Lut 2007 Temat postu: |
|
|
^^ no to powiedz nauczycielce, że największe umysły UJ (w tym przyjaciel mojej siostry od polskiego i autor naszego podręcznika) zgadzają się z tą interpretacją
a wiecie jak za komuny tłumaczyli ten fragment ? że boheterowie byli działaczami Lenina pod koniec XIX w. i byli tak zżyci, że zamiast po policzkach to po ustach, rączakch
co do lektur - jak na razie to mi się podobały wszystkie poza "potopem". Każda ma jakiś element który przykuwa uwagę/można odnieść do siebie
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
brss
quite spectacular
Dołączył: 13 Lip 2006
Posty: 466
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Starachowice
|
Wysłany: Sob 10:13, 03 Lut 2007 Temat postu: |
|
|
Najlepsza z lektur licealnych jest Zbrodnia i kara, zdecydowanie.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|